Dzisiaj mam 12h w pracy, już umieram z nudów. Postanowiłam napisać słów parę o filmie i książce, które ostatnio zrobiły na mnie niemałe wrażenie. W prawdzie w kinie na tym filmie byłam dobre 2 tygodnie temu i niewiele już pamiętam poza tym że był fajny, ale książkę skończyłam czytać dosłownie przed chwilą. Mowa tu o osławionym ostatnio Hobbicie. I nie myślcie sobie że najpierw poszłam na film, a potem sięgnęłam po książkę… nie, książkę przeczytałam w wieku chyba 10 lat jako lekturę szkolną (jak się okazało miałam jako jedna z nielicznych tą książkę jako lekturę szkolną, a ja naiwnie myślałam że to lektura obowiązkowa we wszystkich szkołach i podczas mojej krótkiej przygody w księgarni wszystkim rodzicom polecałam tą książkę mówiąc że ich pociechy i tak to będę musiały przeczytać na zajęcia). Ale jak można się domyśleć- niewiele z książki po takim czasie zapamiętałam. Dla tego w kinie siedziałam jak zaczarowana (poza pierwszymi minutami, które wydawał mi się strasznie drętwe) i delektowałam się tym jak to fajnie Jackson przedstawił. Film zrobił na mnie takie wrażenie że kolejne dwa dni ciągle o tym myślałam aż postanowiłam sięgnąć po książkę i przypomnieć sobie jak to Tolkien widział, a jak reżyser przedstawił. No niestety sporo różnic było (choćby same pościgi Goblinów- książka pod tym względem była troszkę nudniejsza) no ale nie da się tego uniknąć w żadnej adaptacji filmowej. I tak byłam zachwycona filmem i nawet cieszyłam się że film podzielili na części dzięki czemu nasza przygoda z uroczym Bilbo nie skończyła się tak szybko.
A co teraz czytam? Znowu opisy jak to Ana i jej wewnętrzna bogini podniecają sie na widok Pana Greya 🙂 Czyli Nowe oblicze Greya.